Przemierzając ulice portugalskiej stolicy, rozglądam się po witrynach kawiarni, tablicach z menu wypisanym kredą czy po prostu (mam nadzieję, że niezbyt nachalnie i dość dyskretnie ) po talerzach osób biesiadujących na tarasach. Zwiedzając, często dostrzegam napis „pasteis de nata”.
Z lektury przewodnika już wiem, że to lokalny cukierniczy przysmak. Nie wiem jednak jeszcze, że raz spróbujesz – przepadniesz.
Co było pierwsze? Jajko czy … ciastko?
Parę słów o historii tego cuda, gdyż jest ona nietuzinkowa. Zanim świat wkroczył w erę pralkosuszarek, elektrycznych parownic i środków chemicznych reklamujących się dumnym „bielsze nie będzie!”, popularnym zabiegiem, któremu poddawano tekstylia wszelkie, aby uczynić je schludnie kształtnymi i bardziej odpornymi na zabrudzenia, było krochmalenie. Hieronimici z zakonu w Belém, swe habity krochmalili przy pomocy białek jaj kurzych. Może i bez zapachu „kwietnej łąki w majowy poranek” ale bardzo ekologicznie, nieprawdaż?
Zakonni kucharze, jako ludzie z założenia gospodarni i oszczędni, postanowili poszukać zastosowania dla ogromnej ilości żółtek, pozostających z procesu krochmalenia (pamiętacie Braciszka Tucka, druha Robin Hooda? Niemały był ten habicik… 😉 ). Nie wiadomo dokładnie, który ze świątobliwych wpadł na pomysł wypiekania ciastek ale chwała mu za to.
Wraz z rewolucją liberalną na początku XIX wieku, w Portugalii zdelegalizowano funkcjonowanie zakonów. Dla braci hieronimitó w przyszły ciężkie czasy. Szukając źródła utrzymania, smakowite pasteis de Belém zaczęto sprzedawać w pobliskim sklepie rafinerii trzciny cukrowej. Sekretny przepis nabył od mnichów bogaty kupiec, Domingos Rafael Alves i rozpoczął tym samym słodką historię portugalskich cukierni, specjalizujących się w tych słynnych ciastkach. Oryginalna receptura oraz rodzinny biznes, od niemal 200 lat, przekazywane są z pokolenia na pokolenie.
Taki był właśnie początek pasteis de nata, czyli babeczek z ciasta francuskiego, wypełnionych pysznym kremem budyniowym. Tego, że prawdziwy budyń robi się na bazie żółtek, a nie proszku z torebki, nie muszę chyba dodawać 😊. Najlepiej jeść je jeszcze ciepłe, jednak nie zaraz po wyjęciu z pieca, gdyż pieką się w temperaturze piekielnej pożogi, czyli 290°C. Oprószone delikatnie cynamonem oraz, w przypadku większych łasuchów, cukrem pudrem. Złociste brzegi są chrupiące, krem subtelnie waniliowy, mocno aksamitny… Niebo w gębie!
A gdyby tak, do tych ciasteczek jeszcze lampkę porto…? Chyba mamy perfekcyjny portugalski zestaw obowiązkowy dla entuzjastów deserów 😊.