Jak już pisałam kilka razy wcześniej – Rumunia jest krajem ogromnych kontrastów oraz wielu niespodzianek. Ruszając do krainy wampirów, mrocznych twierdz i małych wiosek zagubionych wśród karpackich szczytów nie przypuszczaliśmy, że czeka na nas tyle niesamowitych miejsc…
Kto tu mieszka? Król czy książe z bajki?
Kierując się w stronę Morza Czarnego, trafiliśmy na obrzeża miejscowości Sinaia. Znajduje się w niej piękny Pałac Peleș.
Biorąc pod uwagę malowniczą scenerię okolic, moją opowieść powinnam rozpocząć od “Dawno, dawno temu, za górami, za lasami…”, jednak ten urokliwy obiekt owszem, leży za górami i lasami, jednak powstał nie aż tak dawno. Pałac Peleș wzniesiony został z polecenia rumuńskiego króla Karola I pod koniec XIX wieku. Ambitny władca był wizjonerem, podczas swoich rządów dążył do modernizacji kraju – m.in. wspierał rozwój przemysłu oraz rozbudowę dróg i sieci kolejowej. Nic więc dziwnego, że przykładał wielu starań, aby jego własna rezydencja również stanowiła przykład dobrego, przemyślanego planowania. Przez lata trwały prace mające na celu udoskonalenie budowli, poprawę komfortu w niej mieszkania oraz unowocześnienie całego kompleksu.
Nowoczesność w parze z klasycznym pięknem
Już w latach 90. XIX wieku w zamku uruchomiono generator prądu, a nieopodal wybudowano elektrownię, dzięki czemu Peleș stał się pierwszym w Europie obiektem tego typu całkowicie oświetlonym elektrycznie! Niedługo później, w 1906 roku uroczyście otwarto pałacowy pokój filmowy, stanowiący jedyną dotychczas salę kinową w Rumunii.
Co ciekawe, wiele z nowinek technicznych wprowadzonych w posiadłości było autorstwa polskiego wynalazcy – Franciszka Rychnowskiego. W ówczesnej XIX-wiecznej Europie był on znaną osobistością świata nauki, odznaczoną wieloma prestiżowymi nagrodami. Za swoją pracę w Pałacu Peleș otrzymał od króla złoty medal zasługi Serviciu Credinciosu.
Po śmierci Karola I tron, a także i pałac przejął jego bratanek – Ferdynand I. Wraz z żoną, Marią Koburg przez kolejne lata dbali o posiadłość i przykładali wielu starań do jej upiększania.
Czasy panowania Nicolae Ceaușescu
Niestety, gdy w czasach komunizmu Pałac Peleș przeszedł na własność państwa, zaczął popadać w zapomnienie. Wiele cennych eksponatów opuściło jego mury, a ówczesna głowa państwa (o której nieco poczytacie tutaj) pozostawiła tę przepiękną posiadłość na pastwę losu. W sumie nie wiadomo, czy to szczęście, czy pech. Nieoficjalna opowieść głosi, że ówczesny kustosz zamku, chcąc uniknąć zajęcia rezydencji przez wysoko postawionych komunistów, rozpuścił plotkę o problemach z grzybem bezlitośnie niszczącym wszelkie drewniane konstrukcje pałacu. To podobno odstraszało potencjalnych lokatorów i uchroniło posiadłość przed zniszczeniem i rozgrabieniem.
Dopiero pod koniec lat 90. XX wieku ówczesne władze Rumunii umożliwiły powrót do kraju Michałowi I, ostatniemu rumuńskiemu królowi, zmuszonemu do abdykacji i opuszczenia ojczyzny w 1947 roku.
Wstąp na chwilę do baśniowego świata…
W 2006 roku pałac wrócił w ręce prawowitego właściciela, który udostępnił go ponownie dla zwiedzających. A jest co oglądać! Spacerując po pałacu i wokół niego można poczuć się jak w bajce. Pięknie utrzymane ogrody, ponad 800 zdobionych witrażami okien, wyjątkowa kolekcja zegarów słynącego z punktualności Karola I, zbiory liczące ponad 7 tysięcy różnych małych dzieł sztuki sprowadzonych z całego świata, wykonanych ze szkła i metalu… To wszystko oraz wiele więcej czeka na odwiedzających, dlatego Pałac Peleș jest bezsprzecznie wart odwiedzenia.
I tradycyjnie na zakończenie ciekawostka – czy są tu jacyś fani układania puzzli? Ja muszę się przyznać, że potrafię składać te małe elementy godzinami. Niestety, przy ograniczonej ilości miejsca w kamperku i obecnym trybie życia zarzuciłam to odprężające zajęcie. Jednak wracając do Pałacu Peleș – kiedy zobaczyłam go po raz pierwszy, powiedziałam “Hej, wygląda jak z puzzli Castorlanda!”. I rzeczywiście – rumuńska posiadłość została ujęta w popularnej serii układanek przedstawiającej najpiękniejsze zamki i pałace, dlatego, jeśli lubicie w wolnych chwilach tworzyć te mozaikowe obrazki, może już widzieliście bajkowy Peleș?
Na samej Siniai zwiedzanie południowo-wschodnich krańców Rumunii się nie kończy, jedziemy dalej!
Wulkany błotne w Brece
Czy wiecie, że w Rumunii znajdują się wulkany błotne i to na dodatek – największe w Europie? Cementowoszare stożki wypluwające gorące błoto stanowiły dla nas ogromne zaskoczenie. Mimo odwiedzania tego miejsca w szczycie sezonu wakacyjnego, naszej wizycie towarzyszyło tylko kilku innych zwiedzających. Jeśli będziecie w okolicy – koniecznie musicie tam wstąpić!
Delta Dunaju
No i na zakończenie – prawdziwa perła. To jedno z najbardziej niesamowitych miejsc, w jakich byliśmy. Możliwość obcowania z przyrodą na wyciągnięcie ręki, niezwykła cisza, bliskość natury… Prawdziwy raj dla ornitologów.
Opowieściami o Delcie Dunaju zamęczamy naszych znajomych przy okazji każdej, (naprawdę każdej 🙂 ) kajakowej wyprawy. Takiego miejsca po prostu nie da się zapomnieć.
Ten cenny teren widnieje na Liście światowego dziedzictwa UNESCO i stanowi najbardziej rozległy obszar mokradłowy w Europie. To trzeci, po Wielkiej Rafie Koralowej i Wyspach Galapagos, największy rezerwat biosfery na świecie.
Każdego roku przylatują tu miliony ptaków z Europy, Azji i Afryki, by odbyć gody i wychować potomstwo. Wśród ponad 300 gatunków występujących w tym miejscu, największe wrażenie zrobiły na nas pelikany, flamingi oraz ibisy. Spotkać można też dzikie konie.
Jak zwiedzać Deltę Dunaju?
Można to zrobić na kilka sposobów. Chyba najbardziej popularne są statki wycieczkowe, na których grupy turystów spędzają cały dzień, przepływając pomiędzy głównymi zbiornikami i korzystając z wielu atrakcji – opowieści, serwowanych posiłków itp. Takie zgrupowania są zupełnie nie dla nas, dlatego zdecydowaliśmy się skorzystać z oferty małych lokalnych przewoźników, którzy umożliwiają podziwianie niezwykłej okolicy z pokładu swoich niewielkich łodzi.
Kto rano wstaje… ten jest niewyspany 🙂
Patrząc z lekkim przymrużeniem oka na tę zasadę, ale też biorąc pod uwagę inne czynniki, na wycieczkę postanowiliśmy wyruszyć przed południem. Turyści o napiętym grafiku startują skoro świt, żeby odhaczyć wszystkie atrakcje zaplanowane na tygodniowy urlop. Podczas życia w podróży presja czasu praktycznie nie istnieje. Nie zdążyliśmy wejść gdzieś przed zamknięciem? To nic, zostaniemy w okolicy na noc i odwiedzimy dane miejsce kolejnego dnia. Albo jeszcze następnego. Samolot nam nie ucieknie 😉
Wracając do delty, największy tłok na wodzie panuje rano. Pierwsze wycieczki ruszają, zanim jeszcze wzejdzie słońce, aby upolować niezwykły wschód i obserwować poranne rytuały ptaków. Później pojawiają się grupy mniej zapalonych ornitologów oraz rodziny z dziećmi. Około godziny 11:00 większość wycieczek jest już “po”, a do akcji wkraczamy my. Zainteresowanie rejsami o tej godzinie prawie nie istnieje i ma to swoje plusy. Po pierwsze – mniejszy tłok, więc można w spokoju kontemplować piękno otaczającej przyrody. Po drugie – przewoźnicy wyrobili już swoje dniówki i są bardziej skłonni do negocjacji tras oraz cen wycieczek.
Zdecydowaliśmy się na około 2-godzinny rejs małą motorówką, podczas którego pokonywaliśmy labirynt trzcin, kolejnych kanałów i większych zbiorników. Wybór niewielkiej łódki umożliwił nam wpłynięcie w mniejsze odnogi, niedostępne dla dużych wycieczkowców. Pan kapitan całkiem przyzwoitym angielskim opowiadał o gatunkach ryb i ptaków, które można tu spotkać. Miał również przygotowane stanowisko z nenufarami, które niczym czarodziej wyciągał z umieszczonych w wodzie pojemników, by każda turystka o duszy rusałki mogła sobie strzelić urocze pamiątkowe zdjęcie.
W naszej ocenie taki rodzaj wycieczki był idealny – nie za długo, nie za krótko. Zachwyt nie zdążył przejść w znudzenie, a przy tym udało nam się całkiem sporo zobaczyć, zostawiając niewielki niedosyt i apetyt na więcej. Z tego powodu następnego dnia wrzuciliśmy na wodę nasz kajak i uzbrojeni w GPS oraz drugie śniadanie ruszyliśmy na samodzielny podbój Delty Dunaju.
Sami sobie sterem, żeglarzem, okrętem
Z każdą kolejną chwilą mieliśmy coraz więcej szacunku dla lokalnych przewoźników, którzy zdają się z być w stanie nawigować po tym labiryncie kanałów, nawet z zamkniętymi oczami. Pomysłowy Artur doposażył nasz kajak w elektryczny silnik, dlatego nasze zwiedzanie odbywało się bez wysiłku, na pełnym relaksie i jedynie przy cichutkim (w przeciwieństwie do napędów spalinowych) terkotaniu. Udało nam się zaobserwować mnóstwo ptaków, dzikiego konia (no może półdzikiego, bo podobno lokalni gospodarze mają taki właśnie styl wypasu zwierząt), lokalnych rybaków przy pracy i wszechogarniające morze zieleni. Zresztą, sami zobaczcie…
Rejs niewielką łódką lub kajakiem po oceanie kwit nących nenufarów, podziwiając majestatyczne ptaki siedzące na gałęziach powalonych drzew, słysząc jedynie głosy zwierząt – to niezwykłe przeżycie. Jeśli będziecie kiedyś w Rumunii, musicie koniecznie odwiedzić Deltę Dunaju.